Przekręcona JennyPodobno każdy błąd ma swoją cenę. W tym przypadku ceną błędu było 2,7 miliona dolarów. Właśnie za tyle sprzedany został na aukcji w 2005 roku bloczek składający się z czterech znaczków znanych jako "Przekręcona Jenny".
Cała historia zaczęła się w roku 1918, kiedy to amerykańska poczta postanowiła uruchomić nową usługę dostarczania przesyłek drogą lotniczą. Usługa wyceniona została na 24 centy, co wymagało wydrukowania nowego znaczka, gdyż takiego nominału nie było wówczas dostępnego. W wielkim pośpiechu przystąpiono więc do druku znaczka przedstawiającego czarny samolot otoczony czerwoną ramką. Dalej nastąpiła seria przypadków. Druk dwukolorowego znaczka wymagał dwukrotnego przepuszczenia znaczków przez prasę drukarską. Przypadkiem cztery z arkuszy znaczków do drugiego druku włożono odwrotnie, co spowodowało, że samolot pojawił się do góry nogami. Trzy z tych arkuszy znaleziono od razu i zniszczono, jednak czwarty trafił na pocztę. To, że na poczcie do której trafił błędnie wydrukowany arkusz znalazł się też William T. Robey nie było już przypadkiem. Pan Robey był kolekcjonerem polującym na błędnie wydrukowane znaczki i zjawił się na poczcie, żeby zobaczyć czy nie pojawiło się coś interesującego. Nie spodziewał się jednak, ze trafi na taką okazję jak cały arkusz znaczków z tak charakterystycznym błędem jak wydrukowany do góry nogami samolot. Oczywiście zakupił go od razu. Być może nie udałoby mu się dokonać zakupu, gdyby znów nie zadziałał przypadek. Urzędnik pocztowy, który mu znaczki sprzedawał nie zorientował się, że zawierają błąd bo... nigdy jeszcze nie widział samolotu, nie zauważył więc, że samolot jest wydrukowany do góry nogami. Cały zakup kosztował Wiliama T. Robeya 24 dolary (na arkuszu było 100 znaczków o nominale 24 centy), jednak zaledwie kilka dni później zainkasował za nabyte znaczki już 15000 dolarów. Od tego czasu cena znaczków nazwanych "Odwrócona Jenny" już tylko rosła. Jak wygląda 'Odwrócona Jenny' można zobaczyć na Wikipedii. |
|
Belleek czyli wszystko tylko nie ziemniaki
na zdjeciu Belleek Pottery headquarters
Był rok 1849 kiedy John Caldwell Bloomfield odziedziczył po swoim ojcu posiadłość ziemską zwaną Castlecaldwell. Teoretycznie mogłoby wydawać się iż odziedziczenie malowniczej posiadłości ziemskiej w Irlandii powinno być szczytem szczęścia, niestety pan Bloomfield trafił w kiepski czas. Od czterech lat w Irlandii szalała zaraza ziemniaczana powodująca masowy głód, ludzie masowo emigrowali do Ameryki, a pewna organizacja rewolucyjna dopiero co próbowała wzniecić powstanie.
Tak więc Pan Bloomfield może odziedziczył malowniczą posiadłość ziemską, ale wraz z nią masę kłopotów i znaczną ilość głodnych i rozwścieczonych pracowników, którym musiał szybko znaleźć jakieś zajęcie dające godziwy zarobek. Jako zajęcie dające godziwy zarobek absolutnie wykluczona była przy tym uprawa jakiejkolwiek formy ziemniaka.
W tej sytuacji panu Bloomfield musiał ruszyć głową i zobaczyć co jeszcze uda się wydobyć z ziemi w jego posiadłości (poza ziemniakami). Pomocne w tym okazały się zlecone ekspertyzy geologiczne, które wykazały w pobliżu znaczne złoża gliny i innych minerałów potrzebnych do produkcji porcelany. Szczególnie korzystnie prezentowały się przy tym okolice wioski zwanej Kamiennym Brodem (po irlandzku Belleek) gdyż na przepływającej w pobliżu rzece Erne można było postawić coś w rodzaju elektrowni wodnej napędzającej maszyny w manufakturze robiącej ceramikę.
Zaopatrzony w swój business plan pan Bloomfield udał się na poszukiwanie wspólników dysponujących gotówką pozwalającą na jego realizację i znalazł ich w postaci londyńskiego architekta Roberta Williamsa Armstronga oraz kupca z Dublina Davida McBirneya. Teraz potrzebne było jeszcze tylko doprowadzenie do Belleek kolei pozwalającej na transport węgla koniecznego w procesie wypalania ceramiki, co po trwających kilka lat zabiegach także się udało.
Dziesięć lat po tym jak pan Bloomfield odziedziczył swoją posiadłość produkcja pracowała już pełną parą. Początkowo manufaktura koncentrowała się raczej na porcelanie przemysłowej zaczynając od kafelków, poprzez umywalki, kończąc na izolacji do słupów telegraficznych, ale wkrótce doszły do niej także różne porcelanowe ozdóbki, które w ciągu kilku następnych lat stały się rozpoznawalnym produktem z Belleek, przyciągając nawet uwagę ówczesnej brytyjskiej rodziny królewskiej. Uruchomiono wówczas także eksport do Stanów Zjednoczonych, Kanady i Australii. Pasmo sukcesów zakłóciła śmierć założycieli manufaktury, z których ostatni umarł w roku 1894, ale na szczęście prowadzenie manufaktury przejęła spółka o nazwie Belleek Pottery Works Company Ltd, która w nieco zmienionej i przekształconej formie działa do dziś.
Tak więc Pan Bloomfield może odziedziczył malowniczą posiadłość ziemską, ale wraz z nią masę kłopotów i znaczną ilość głodnych i rozwścieczonych pracowników, którym musiał szybko znaleźć jakieś zajęcie dające godziwy zarobek. Jako zajęcie dające godziwy zarobek absolutnie wykluczona była przy tym uprawa jakiejkolwiek formy ziemniaka.
W tej sytuacji panu Bloomfield musiał ruszyć głową i zobaczyć co jeszcze uda się wydobyć z ziemi w jego posiadłości (poza ziemniakami). Pomocne w tym okazały się zlecone ekspertyzy geologiczne, które wykazały w pobliżu znaczne złoża gliny i innych minerałów potrzebnych do produkcji porcelany. Szczególnie korzystnie prezentowały się przy tym okolice wioski zwanej Kamiennym Brodem (po irlandzku Belleek) gdyż na przepływającej w pobliżu rzece Erne można było postawić coś w rodzaju elektrowni wodnej napędzającej maszyny w manufakturze robiącej ceramikę.
Zaopatrzony w swój business plan pan Bloomfield udał się na poszukiwanie wspólników dysponujących gotówką pozwalającą na jego realizację i znalazł ich w postaci londyńskiego architekta Roberta Williamsa Armstronga oraz kupca z Dublina Davida McBirneya. Teraz potrzebne było jeszcze tylko doprowadzenie do Belleek kolei pozwalającej na transport węgla koniecznego w procesie wypalania ceramiki, co po trwających kilka lat zabiegach także się udało.
Dziesięć lat po tym jak pan Bloomfield odziedziczył swoją posiadłość produkcja pracowała już pełną parą. Początkowo manufaktura koncentrowała się raczej na porcelanie przemysłowej zaczynając od kafelków, poprzez umywalki, kończąc na izolacji do słupów telegraficznych, ale wkrótce doszły do niej także różne porcelanowe ozdóbki, które w ciągu kilku następnych lat stały się rozpoznawalnym produktem z Belleek, przyciągając nawet uwagę ówczesnej brytyjskiej rodziny królewskiej. Uruchomiono wówczas także eksport do Stanów Zjednoczonych, Kanady i Australii. Pasmo sukcesów zakłóciła śmierć założycieli manufaktury, z których ostatni umarł w roku 1894, ale na szczęście prowadzenie manufaktury przejęła spółka o nazwie Belleek Pottery Works Company Ltd, która w nieco zmienionej i przekształconej formie działa do dziś.
Niebieska cebula
źródło fotopedia.com
Nieco przewrotnie w historii niebieskiej cebuli pojawia się kilka chińskich dynastii i niemiecki książę, ale ani jednej niebieskiej cebuli. Zaczynając od chińskich dynastii. Dawno dawno temu czyli jakieś 1500 lat panowała w Chinach dynastia Shang za czasów której ktoś wpadł na pomysł użycia mikstury różnych rodzajów gliny do produkcji naczyń stołowych. Nie wiadomo dokładnie jak wyglądała ta pierwotna technologia, ale wiadomo, że przez kolejne tysiąc lat była ulepszana czego wynikiem było wynalezienie porcelany. Działo się to za czasów kiedy w Chinach panowała wschodnia dynastia Han. Potrzeba było kolejne kilkaset lat, w czasie których wschodnią dynastię Han zastąpiła dynastia Tang, żeby porcelana stała się bardzo popularna w Chinach oraz zaczęła być eksportowana za granicę. Produkcję porcelany rozwijała następnie dynastia Song, za czasów której powstały całkiem dobrze zorganizowane fabryki, które wraz z panowaniem nad Chinami przejęła od niej następnie dynastia Ming.
Za czasów dynastii Ming czyli w okolicach XVII wieku handel Europy z Chinami, który do tej pory był dość niemrawy zaczął kwitnąć i w ten sposób na europejskich stołach zaczęły się pojawiać porcelanowe naczynia, które w porównaniu z używanymi do tej pory siermiężnymi naczyniami własnego europejskiego wyrobu były prawdziwą rewelacją. Niestety bardzo kosztowną.
Jak mówią podobno zasady ekonomii, gdzie jest popyt tam musi pojawić się też podaż, więc Europa niewiele myśląc (i mając gdzieś prawo patentowe, które jeszcze wtedy nie wymyślono) zaczęła podrabiać na własną ręką kosztowną chińską porcelaną, serwując produkt który był może niższej jakości, ale też znacznie tańszy. Celował w tym pewien niemiecki książę, posiadający rozległe dobra w okolicach Drezna, który nawiasem mówiąc został później królem Polski (ale to nie miało już nic wspólnego z porcelaną). Książę, znany jako August II Mocny na pomysł produkcji porcelany wpadł trochę przypadkiem, gdyż na początku miał w planach produkowanie złota. Przygarnął w tym celu alchemika o nazwisku Johann Friedrich Böttger, który twierdził że jest w stanie wytworzyć złoto praktycznie z niczego, co okazało się wkrótce bzdurą. Jednak na szczęście dla alchemika, (który w innym przypadku być może poznałby na własnej skórze dlaczego książę nosi przydomek "Mocny") posiadał on całkiem realną umiejętność produkcji porcelany, której nawiasem mówiąc sam nie wymyślił tylko podpatrzył u innego (wówczas już świętej pamięci) alchemika i skopiował nie przejmując się bynajmniej jego prawami do patentu.
Kończąc tą nieco zawiłą historię różnych naruszeń prawa patentowego, które w dzisiejszych czasach raczej by nie przeszły, ale w XVIII wieku zdołały popchnąć świat nieco do przodu August II Mocny osadził swojego alchemika w zamku, który posiadał w miejscowości o nazwie Miśnia i kazał mu produkować porcelanę według najlepszych chińskich wzorców.
Tu dochodzimy właśnie do niebieskiej cebuli, która tak naprawdę była niebieską gruszką, albo niebieskim granatem czyli motywem zdobniczym w często używanym w dekoracji porcelanowych naczyń wzorowanych na chińskich. Nie wiadomo czemu w stosunku do takich naczyń produkowanych w Miśni przylgnęła właśnie nazwa "niebieskiej cebuli". nie wiadomo też czemu spośród wielu motywów zdobniczych, które używane były w miśnieńskich fabrykach porcelany właśnie ten okazał się tak popularny, że produkowany jest nieprzerwanie od prawie 300 lat.
Za czasów dynastii Ming czyli w okolicach XVII wieku handel Europy z Chinami, który do tej pory był dość niemrawy zaczął kwitnąć i w ten sposób na europejskich stołach zaczęły się pojawiać porcelanowe naczynia, które w porównaniu z używanymi do tej pory siermiężnymi naczyniami własnego europejskiego wyrobu były prawdziwą rewelacją. Niestety bardzo kosztowną.
Jak mówią podobno zasady ekonomii, gdzie jest popyt tam musi pojawić się też podaż, więc Europa niewiele myśląc (i mając gdzieś prawo patentowe, które jeszcze wtedy nie wymyślono) zaczęła podrabiać na własną ręką kosztowną chińską porcelaną, serwując produkt który był może niższej jakości, ale też znacznie tańszy. Celował w tym pewien niemiecki książę, posiadający rozległe dobra w okolicach Drezna, który nawiasem mówiąc został później królem Polski (ale to nie miało już nic wspólnego z porcelaną). Książę, znany jako August II Mocny na pomysł produkcji porcelany wpadł trochę przypadkiem, gdyż na początku miał w planach produkowanie złota. Przygarnął w tym celu alchemika o nazwisku Johann Friedrich Böttger, który twierdził że jest w stanie wytworzyć złoto praktycznie z niczego, co okazało się wkrótce bzdurą. Jednak na szczęście dla alchemika, (który w innym przypadku być może poznałby na własnej skórze dlaczego książę nosi przydomek "Mocny") posiadał on całkiem realną umiejętność produkcji porcelany, której nawiasem mówiąc sam nie wymyślił tylko podpatrzył u innego (wówczas już świętej pamięci) alchemika i skopiował nie przejmując się bynajmniej jego prawami do patentu.
Kończąc tą nieco zawiłą historię różnych naruszeń prawa patentowego, które w dzisiejszych czasach raczej by nie przeszły, ale w XVIII wieku zdołały popchnąć świat nieco do przodu August II Mocny osadził swojego alchemika w zamku, który posiadał w miejscowości o nazwie Miśnia i kazał mu produkować porcelanę według najlepszych chińskich wzorców.
Tu dochodzimy właśnie do niebieskiej cebuli, która tak naprawdę była niebieską gruszką, albo niebieskim granatem czyli motywem zdobniczym w często używanym w dekoracji porcelanowych naczyń wzorowanych na chińskich. Nie wiadomo czemu w stosunku do takich naczyń produkowanych w Miśni przylgnęła właśnie nazwa "niebieskiej cebuli". nie wiadomo też czemu spośród wielu motywów zdobniczych, które używane były w miśnieńskich fabrykach porcelany właśnie ten okazał się tak popularny, że produkowany jest nieprzerwanie od prawie 300 lat.
Jaja ( Fabergere) tuż przed rewolucją.
Kiedy zbliża się rewolucja można robić różne rzeczy. Pakować walizki i zwiewać, albo przygotowywać barykady i koktaile Mołotowa. Można też robić sobie jaja, chociaż jak pokazuje historia opowiadana poniżej robienie sobie jaj w przededniu rewolucji raczej kiepsko się kończy.
Na Wielkanoc roku 1917 car Rosji tradycyjnie zamówił u pana Fabergere parę jajek. Zamawianie na Wielkanoc jajek u pana Fabergere było tradycją sięgającą roku 1885 kiedy to ówczesny car Aleksander III zamówił pierwsze jajko dla swojej żony Marii Fiodorownej. Nie było to bynajmniej pospolite jajko kurze, gotowane na twardo, ale jajko wykonane ze szczerego złota ze schowaną w środku niespodzianką w postaci (również złotej) kury ozdobionej rubinami. Prezent spotkał się z takim uznaniem, że od tej pory co roku car Aleksander III składał przed Wielkanocą zamówienie u pana Fabergere na jajko z niespodzianką dla swojej żony Marii. Następny car Mikołaj II kontynuował zamówienie, a nawet zwiększył je do dwóch jajek, jednego dla matki, a jednego dla małżonki.
Tak szczęśliwie minęło trochę ponad 30 lat i nadszedł rok 1917. W Rosji było delikatnie mówiąc trochę niespokojnie, car zdecydowanie nie był na szczycie swojej popularności. Być może dlatego zamówione w tym roku wielkanocne jajka były raczej tanie. Zamiast złota i diamentów użyte zostało brzozowe drewno i niebieskie szkło.
Jajko wykonane z brzozowego drewna przeznaczone było dla matki cara. Wykonane ze specjalnego gatunku brzozy, występującego jedynie w Karelii z dyskretnym dodatkiem złota kryło w sobie niespodziankę w postaci malutkiego słonia. Drugie jajko znane jako "Konstelacja" przeznaczone było dla carycy. Składało się z wykonanej z niebieskiego szkła kuli osadzonej na podstawie z białego kryształu. Na kuli wyryta była konstelacja gwiazd z dnia urodzin carewicza, ozdobiona srebrem.
Niestety zanim nawet te skromne jajka zostały odebrane wybuchła rewolucja i car miał zupełnie inne problemy niż wielkanocne jajka z niespodzianką. Problem miał także pan Fabergere, wykonawca jajek, który został przez historię pozbawiony swojego najlepszego klienta i generalnie zrobiony w jajo. Nawet rachunki za ostatnie wielkanocne jajka adresowane do pana Romanowa (a nie jak poprzednio do cara Rosji) pozostały nieopłacone.
Do tego w czasie rewolucji te ostatnie wielkanocne jajka zaginęły i nic nie wiadomo było o ich losach aż do 1999 roku kiedy niedokończoną "Konstelację" odnaleziono w zbiorach Instytutu Mineralogicznego w Moskwie. Dwa lata później "Brzoza Karelska" została odkupiona od prywatnego kolekcjonera przez Rosyjskie Muzeum Narodowe. Dokładna kwota za jaką zawarto transakcję okryta jest tajemnicą. Wiadomo jedynie, że sama dokumentacja jajka składająca się m.in. z rachunku za jajko warta jest kilkaset tysięcy dolarów. Pewną wskazówkę daje to, że nieco mniej słynne jajko Fabergere uzyskało na aukcji w 2007 roku cenę 18,5 mln dolarów.
Na Wielkanoc roku 1917 car Rosji tradycyjnie zamówił u pana Fabergere parę jajek. Zamawianie na Wielkanoc jajek u pana Fabergere było tradycją sięgającą roku 1885 kiedy to ówczesny car Aleksander III zamówił pierwsze jajko dla swojej żony Marii Fiodorownej. Nie było to bynajmniej pospolite jajko kurze, gotowane na twardo, ale jajko wykonane ze szczerego złota ze schowaną w środku niespodzianką w postaci (również złotej) kury ozdobionej rubinami. Prezent spotkał się z takim uznaniem, że od tej pory co roku car Aleksander III składał przed Wielkanocą zamówienie u pana Fabergere na jajko z niespodzianką dla swojej żony Marii. Następny car Mikołaj II kontynuował zamówienie, a nawet zwiększył je do dwóch jajek, jednego dla matki, a jednego dla małżonki.
Tak szczęśliwie minęło trochę ponad 30 lat i nadszedł rok 1917. W Rosji było delikatnie mówiąc trochę niespokojnie, car zdecydowanie nie był na szczycie swojej popularności. Być może dlatego zamówione w tym roku wielkanocne jajka były raczej tanie. Zamiast złota i diamentów użyte zostało brzozowe drewno i niebieskie szkło.
Jajko wykonane z brzozowego drewna przeznaczone było dla matki cara. Wykonane ze specjalnego gatunku brzozy, występującego jedynie w Karelii z dyskretnym dodatkiem złota kryło w sobie niespodziankę w postaci malutkiego słonia. Drugie jajko znane jako "Konstelacja" przeznaczone było dla carycy. Składało się z wykonanej z niebieskiego szkła kuli osadzonej na podstawie z białego kryształu. Na kuli wyryta była konstelacja gwiazd z dnia urodzin carewicza, ozdobiona srebrem.
Niestety zanim nawet te skromne jajka zostały odebrane wybuchła rewolucja i car miał zupełnie inne problemy niż wielkanocne jajka z niespodzianką. Problem miał także pan Fabergere, wykonawca jajek, który został przez historię pozbawiony swojego najlepszego klienta i generalnie zrobiony w jajo. Nawet rachunki za ostatnie wielkanocne jajka adresowane do pana Romanowa (a nie jak poprzednio do cara Rosji) pozostały nieopłacone.
Do tego w czasie rewolucji te ostatnie wielkanocne jajka zaginęły i nic nie wiadomo było o ich losach aż do 1999 roku kiedy niedokończoną "Konstelację" odnaleziono w zbiorach Instytutu Mineralogicznego w Moskwie. Dwa lata później "Brzoza Karelska" została odkupiona od prywatnego kolekcjonera przez Rosyjskie Muzeum Narodowe. Dokładna kwota za jaką zawarto transakcję okryta jest tajemnicą. Wiadomo jedynie, że sama dokumentacja jajka składająca się m.in. z rachunku za jajko warta jest kilkaset tysięcy dolarów. Pewną wskazówkę daje to, że nieco mniej słynne jajko Fabergere uzyskało na aukcji w 2007 roku cenę 18,5 mln dolarów.
Treskilling Yellow (Żółty Treskilling)
Co to może być. Małe, żółte, pochodzi ze Szwecji i warte jest kilka milionów dolarów. Nie, nie jest to parówka z musztardą w katalogu IKEA. Chodzi o stary, brzydki i do tego skasowany znaczek, który znany jest jako "Żółty Treskilling".
Być może nie byłoby w ogóle o czym pisać, gdyby nie szwedzki pomysł z 1855 roku, a mianowicie "Zróbmy sobie pocztę". Był to czas kiedy wiele państw robiło sobie pocztę czyli upowszechniało usługę dostarczania listów, która wcześniej była dostępna tylko dla wybranych i odbywała się za pomocą umyślnych posłańców. Do zrobienia poczty poza zatrudnieniem listonoszy potrzebne jest jeszcze wyprodukowanie znaczków, co zrobiono także w Szwecji w roku 1855 drukując znaczki o nominałach od 3 do 24 szylingów. Robienie poczty (przynajmniej tej nominowanej w szylingach) trwało w Szwecji zaledwie trzy lata. Później zmieniono walutę i wszystkie znaczki nominowane w szylingach wycofano.
Minęło kolejnych 30 lat i nadszedł rok 1886. W tym roku młody kolekcjoner o nazwisku Georg Wilhelm Backman wygrzebał na strychu swojej babci list z naklejonym trzyszylingowym znaczkiem. Znaczek poza tym, że pochodził z serii wycofanej już z obiegu miał jeszcze jedną właściwość - był żółty. Nie znaczy to, że nigdy wcześniej nie było żółtych znaczków. owszem bywały, ale nigdy nie było żółtych szwedzkich trzyszylingowych znaczków. Ten znaleziony na strychu był wynikiem błędy drukarskiego, który sprawił, że wydrukowano go zamiast w kolorze zielonym, w kolorze żółtym.
Jak wiadomo nic tak nie podbija wartości znaczka jak umieszczony na nim błąd drukarski. Nic więc dziwnego, że młody kolekcjoner natychmiast korzystnie zbył znaleziony znaczek miejscowemu handlarzowi za 7 koron. Być może gdyby wiedział, że pozbywa się niepowtarzalnego, unikalnego, jedynego na całym świecie egzemplarza trochę bardziej by się targował. Czas mijał, a znaczek przechodził z rąk do rąk nabierając coraz wyższej ceny, chociaż mimo wszystko cały czas nie była to cena szokująca. W 1926 roku sprzedany został za 1500 funtów, dziewięć lat później za 5000 funtów.
Sensację przyniosły dopiero sprzedaże znaczka po roku 1980 roku. Pierwsza transakcja, dokonana w roku 1984 opiewała na prawie milion franków szwajcarskich, a potem było już tylko lepiej. Cena tego niepozornego znaczka biła kolejne rekordy dochodząc do 3,61 mln dolarów w 2010 roku.
Morał z tej historyjki może być następujący. Zastanów się dwa razy zanim sprzedasz cokolwiek co odziedziczysz po babci, bo za 7 koron dziś przelecieć ci może koło nosa 3,61 milionów jutro. No i jeszcze - zbieraj znaczki.
Być może nie byłoby w ogóle o czym pisać, gdyby nie szwedzki pomysł z 1855 roku, a mianowicie "Zróbmy sobie pocztę". Był to czas kiedy wiele państw robiło sobie pocztę czyli upowszechniało usługę dostarczania listów, która wcześniej była dostępna tylko dla wybranych i odbywała się za pomocą umyślnych posłańców. Do zrobienia poczty poza zatrudnieniem listonoszy potrzebne jest jeszcze wyprodukowanie znaczków, co zrobiono także w Szwecji w roku 1855 drukując znaczki o nominałach od 3 do 24 szylingów. Robienie poczty (przynajmniej tej nominowanej w szylingach) trwało w Szwecji zaledwie trzy lata. Później zmieniono walutę i wszystkie znaczki nominowane w szylingach wycofano.
Minęło kolejnych 30 lat i nadszedł rok 1886. W tym roku młody kolekcjoner o nazwisku Georg Wilhelm Backman wygrzebał na strychu swojej babci list z naklejonym trzyszylingowym znaczkiem. Znaczek poza tym, że pochodził z serii wycofanej już z obiegu miał jeszcze jedną właściwość - był żółty. Nie znaczy to, że nigdy wcześniej nie było żółtych znaczków. owszem bywały, ale nigdy nie było żółtych szwedzkich trzyszylingowych znaczków. Ten znaleziony na strychu był wynikiem błędy drukarskiego, który sprawił, że wydrukowano go zamiast w kolorze zielonym, w kolorze żółtym.
Jak wiadomo nic tak nie podbija wartości znaczka jak umieszczony na nim błąd drukarski. Nic więc dziwnego, że młody kolekcjoner natychmiast korzystnie zbył znaleziony znaczek miejscowemu handlarzowi za 7 koron. Być może gdyby wiedział, że pozbywa się niepowtarzalnego, unikalnego, jedynego na całym świecie egzemplarza trochę bardziej by się targował. Czas mijał, a znaczek przechodził z rąk do rąk nabierając coraz wyższej ceny, chociaż mimo wszystko cały czas nie była to cena szokująca. W 1926 roku sprzedany został za 1500 funtów, dziewięć lat później za 5000 funtów.
Sensację przyniosły dopiero sprzedaże znaczka po roku 1980 roku. Pierwsza transakcja, dokonana w roku 1984 opiewała na prawie milion franków szwajcarskich, a potem było już tylko lepiej. Cena tego niepozornego znaczka biła kolejne rekordy dochodząc do 3,61 mln dolarów w 2010 roku.
Morał z tej historyjki może być następujący. Zastanów się dwa razy zanim sprzedasz cokolwiek co odziedziczysz po babci, bo za 7 koron dziś przelecieć ci może koło nosa 3,61 milionów jutro. No i jeszcze - zbieraj znaczki.
Tiffany - sztuka użytkowa dla kolekcjonera
Fajnie jest mieć na biurku jakąś ładną stylową lampę, która pasowałaby do gabinetowego wnętrza, a jeśli ładna stylowa lampa to najlepiej od Tiffany'ego.
Tiffany szerokiej publiczności znany jest głównie z serwowanych zestawów śniadaniowych (zobacz: Śniadanie u Tiffany'ego), ale poza tym zajmował się też dostarczaniem biżuterii, witraży, kompleksowego wystroju wnętrz i właśnie lamp. Zaczynając od początku wypada powiedzieć, że Tiffanych było właściwie dwóch czyli Charles Lewis Tiffany i jego syn Louis Comfort Tiffany.
Charles Lewis założył w 1837 roku sklepik z artykułami różnymi, sprowadzanymi ze wszystkich stron świata w umiarkowanych cenach (trochę w rodzaju "Wszystko za 5 zł"). Wkrótce przesunął się jednak w kierunku bardziej ekskluzywnego segmentu klientów, przechodząc z oferowania "najlepszej jakości imitacji biżuterii" do prawdziwej biżuterii. Nie minęło wiele czasu i jego sklepik stał się pierwszorzędnym salonem jubilerskim, który słynął z luksusowego towaru oraz równie luksusowego traktowania klientów (na przykład serwując im wspomniane śniadania).
Być może salon jubilerski Tiffany'ego pozostałby jednak jednym z wielu salonów jubilerskich gdyby nie drugi z Tiffanych czyli Louis Comfort, który postanowił zostać artystą malarzem. Niestety (a może na szczęście) obrazy specjalnie mu nie wychodziły, więc postanowił przerzucić się na sztukę dekoracyjną, a dokładnie wystrój wnętrz. W tej dziedzinie jeśli posiada się ojca, który z kolei posiada luksusowy salon jubilerski to na brak klientów nie można narzekać, wiec Louis Comfort nie narzekał.
Zajmując się dekoracją wnętrz Louis Comfort doszedł do wniosku, że najbardziej to właściwie interesuje go szkło, a zwłaszcza wykorzystanie go do witraży, żyrandoli i naczyń i postanowił się tą właśnie dziedziną sztuki użytkowej postanowił się zająć powołując w tym celu firmę Tiffany Glass Company.
Trzeba przyznać, że decyzja była słuszna bo w przeciwieństwie do obrazów (nieudane) i wnętrz (rzecz gustu) do dekoracyjnego szkła Louis Comfort naprawdę miał rękę, spod której zaczęły wychodzić różne ozdobne cudeńka.
Patrząc na lampy Tiffany'ego można powiedzieć, że każda z nich jest dziełem sztuki, subtelnym połączeniem fantazyjnie odlanej z brązu nogi i witrażowego klosza. Z taką lampą na biurku każdy gabinet nabiera dyskretnej staroświeckiej klasy.
Tiffany szerokiej publiczności znany jest głównie z serwowanych zestawów śniadaniowych (zobacz: Śniadanie u Tiffany'ego), ale poza tym zajmował się też dostarczaniem biżuterii, witraży, kompleksowego wystroju wnętrz i właśnie lamp. Zaczynając od początku wypada powiedzieć, że Tiffanych było właściwie dwóch czyli Charles Lewis Tiffany i jego syn Louis Comfort Tiffany.
Charles Lewis założył w 1837 roku sklepik z artykułami różnymi, sprowadzanymi ze wszystkich stron świata w umiarkowanych cenach (trochę w rodzaju "Wszystko za 5 zł"). Wkrótce przesunął się jednak w kierunku bardziej ekskluzywnego segmentu klientów, przechodząc z oferowania "najlepszej jakości imitacji biżuterii" do prawdziwej biżuterii. Nie minęło wiele czasu i jego sklepik stał się pierwszorzędnym salonem jubilerskim, który słynął z luksusowego towaru oraz równie luksusowego traktowania klientów (na przykład serwując im wspomniane śniadania).
Być może salon jubilerski Tiffany'ego pozostałby jednak jednym z wielu salonów jubilerskich gdyby nie drugi z Tiffanych czyli Louis Comfort, który postanowił zostać artystą malarzem. Niestety (a może na szczęście) obrazy specjalnie mu nie wychodziły, więc postanowił przerzucić się na sztukę dekoracyjną, a dokładnie wystrój wnętrz. W tej dziedzinie jeśli posiada się ojca, który z kolei posiada luksusowy salon jubilerski to na brak klientów nie można narzekać, wiec Louis Comfort nie narzekał.
Zajmując się dekoracją wnętrz Louis Comfort doszedł do wniosku, że najbardziej to właściwie interesuje go szkło, a zwłaszcza wykorzystanie go do witraży, żyrandoli i naczyń i postanowił się tą właśnie dziedziną sztuki użytkowej postanowił się zająć powołując w tym celu firmę Tiffany Glass Company.
Trzeba przyznać, że decyzja była słuszna bo w przeciwieństwie do obrazów (nieudane) i wnętrz (rzecz gustu) do dekoracyjnego szkła Louis Comfort naprawdę miał rękę, spod której zaczęły wychodzić różne ozdobne cudeńka.
Patrząc na lampy Tiffany'ego można powiedzieć, że każda z nich jest dziełem sztuki, subtelnym połączeniem fantazyjnie odlanej z brązu nogi i witrażowego klosza. Z taką lampą na biurku każdy gabinet nabiera dyskretnej staroświeckiej klasy.
Kradziez w Manchesterze
Koneserzy sztuki mają swoje dziwactwa. Zdarzają się tacy, którzy zbierają wszystko co związane jest z ulubionym dziełem sztuki (nawet jeśli to "coś" jest plastikowym słonikiem z nadrukiem "pocałuj mnie w Mone Lisę"), albo urządzają karczemne awantury w muzeum z powodu odcisków nabytych z powodu niewygodnych muzealnych kapci. Jednak włamanie się do galerii, tylko po to, żeby ukraść obrazy, a następnie zostawić je w publicznie dostępnym miejscu z przyklejoną kartką wyrażającą dezaprobatę względem systemu zabezpieczeń, to nawet w skali pospolitego koneserskiego dziwactwa zasługuje na szczególne wyróżnienie.
Całe wydarzenie miało miejsce w Whitworth Art Gallery w Manchesterze. 27 kwietnia 2003 roku przy otwarciu galerii okazało się że na ścianach brakuje trzech obrazów. Nie były to przy tym byle bohomazy, ale jeden van Gogh, jeden Gagauin i jeden Picasso (wyceniane razem, lekko licząc na 1,5 mln dolarów). Kradzież była szokiem, gdyż galeria posiadała system monitoringu, alarmy i strażników. Żaden z tych trzech elementów ochrony z bliżej nieznanych przyczyn niestety nie zadziałał. Zanim dyrekcja galerii i policja otrząsnęli się z szoku, okazało się jednak, ze skradzione obrazy się odnalazły.
Lokalizację obrazów wskazał anonimowy informator, który zadzwonił na policję i poinformował iż należy ich szukać w publicznej toalecie niedaleko muzeum. Obrazy rzeczywiście się tam znajdowały wciśnięte za hmm... kibelek. Kartka załączona do obrazów informowała iż celem dokonanej kradzież nie była kradzież, ale zwrócenie uwagi na słabości systemu ochrony w galerii.
Obrazy, nieco uszkodzone na skutek całego wydarzenia, zakończonego bliskim kontaktem z urządzeniem sanitarnym wróciły do galerii, która zrobiła solidny przegląd swojego systemu ochrony. Chyba skutecznie bo od tego czasu o innych włamaniach do niej nie było nic słychać. Szalony koneser sztuki niestety nie doczekał się publicznych podziękowań za swoje działanie. Zamiast tego policja zaczęła sugerować, ze jego celem nie był wcale test systemu ochrony, ale zwykła kradzież, od której odstąpił po tym jak zorientował się, że ukradzione obrazy są praktycznie niesprzedawalne. Niestety (a może na szczęście) nigdy jednak go nie odnaleziono, żeby zapytać co właściwie było jego celem.
Całe wydarzenie miało miejsce w Whitworth Art Gallery w Manchesterze. 27 kwietnia 2003 roku przy otwarciu galerii okazało się że na ścianach brakuje trzech obrazów. Nie były to przy tym byle bohomazy, ale jeden van Gogh, jeden Gagauin i jeden Picasso (wyceniane razem, lekko licząc na 1,5 mln dolarów). Kradzież była szokiem, gdyż galeria posiadała system monitoringu, alarmy i strażników. Żaden z tych trzech elementów ochrony z bliżej nieznanych przyczyn niestety nie zadziałał. Zanim dyrekcja galerii i policja otrząsnęli się z szoku, okazało się jednak, ze skradzione obrazy się odnalazły.
Lokalizację obrazów wskazał anonimowy informator, który zadzwonił na policję i poinformował iż należy ich szukać w publicznej toalecie niedaleko muzeum. Obrazy rzeczywiście się tam znajdowały wciśnięte za hmm... kibelek. Kartka załączona do obrazów informowała iż celem dokonanej kradzież nie była kradzież, ale zwrócenie uwagi na słabości systemu ochrony w galerii.
Obrazy, nieco uszkodzone na skutek całego wydarzenia, zakończonego bliskim kontaktem z urządzeniem sanitarnym wróciły do galerii, która zrobiła solidny przegląd swojego systemu ochrony. Chyba skutecznie bo od tego czasu o innych włamaniach do niej nie było nic słychać. Szalony koneser sztuki niestety nie doczekał się publicznych podziękowań za swoje działanie. Zamiast tego policja zaczęła sugerować, ze jego celem nie był wcale test systemu ochrony, ale zwykła kradzież, od której odstąpił po tym jak zorientował się, że ukradzione obrazy są praktycznie niesprzedawalne. Niestety (a może na szczęście) nigdy jednak go nie odnaleziono, żeby zapytać co właściwie było jego celem.
Niebieska wierzba albo wielki romans chińskiego księgowego
Był sobie raz chiński księgowy, który pracował dla bogatego mandaryna. Mandaryn miał piękną córkę do której księgowy zapałał namiętnością (co nie powinno budzić zdziwienia) i to z wzajemnością (co zdziwienie z kolei budzi). Bardziej wściekły niż zdziwiony okazał się niestety mandaryn, który względem swojej córki miał zupełnie inne plany, a mianowicie wydanie jej za jakiegoś księcia.
Córka mandaryna zamiast księcia wolała jednak księgowego i zamiast po książęcym weselu żyć długo i szczęśliwie zwiała tuż przed ślubem z księgowym na odległą bezludną wyspę zostawiając tatusiowi mandarynowi karteczkę z napisem "Nie szukaj mnie. Całuję. Córka". Rozwścieczyło to mandaryna, a jeszcze bardziej wystawionego przez córkę mandaryna księcia, który rozpoczął przeszukiwanie wszelkich odległych wysp w poszukiwaniu córki mandaryna oraz księgowego w zamiarach bynajmniej nie pokojowych. Wreszcie udało mu się ich znaleźć, ale zanim zdołał dopaść ich i obedrzeć ze skóry lub wykonać jakąkolwiek inną czynność absolutnie zabronioną przez międzynarodowe konwencje córka mandaryna oraz księgowy po raz drugi uciekli, tym razem zamieniwszy się w parę gołębi.
Kończąc tą absolutnie nieprawdopodobną bajkę (no bo jaka córka mandaryna wolałaby księgowego zamiast księcia) należy jeszcze dodać iż jest całkowicie wyssana z palca prze pracowników niejakiego Thomasa Mintona, który zajmował się produkcją porcelany na początku XIX wieku, a jej jedynym celem było uzasadnienie błękitnego chińskiego wzorku na produkowanej przez pana Mintona porcelanie.
Zarówno porcelana pana Mintona jak i opowiastka o wielkim romansie chińskiego księgowego w XIX wieku były niezwykle popularne, co zaowocowało nawet w XX wieku jedną operą komiczną ("The Willow Pattern", 1901), jednym niemym filmem ("Story of the Willow Pattern", 1914) oraz jedna powieścią detektywistyczną ("The Willow Pattern" autorstwa Roberta Hansa van Gulik, 1965), a porcelana do dziś dnia stanowi interesujący obiekt kolekcjonerski, zwłaszcza jeśli ktoś ma dużą jadalnię urządzoną głównie na biało.
Córka mandaryna zamiast księcia wolała jednak księgowego i zamiast po książęcym weselu żyć długo i szczęśliwie zwiała tuż przed ślubem z księgowym na odległą bezludną wyspę zostawiając tatusiowi mandarynowi karteczkę z napisem "Nie szukaj mnie. Całuję. Córka". Rozwścieczyło to mandaryna, a jeszcze bardziej wystawionego przez córkę mandaryna księcia, który rozpoczął przeszukiwanie wszelkich odległych wysp w poszukiwaniu córki mandaryna oraz księgowego w zamiarach bynajmniej nie pokojowych. Wreszcie udało mu się ich znaleźć, ale zanim zdołał dopaść ich i obedrzeć ze skóry lub wykonać jakąkolwiek inną czynność absolutnie zabronioną przez międzynarodowe konwencje córka mandaryna oraz księgowy po raz drugi uciekli, tym razem zamieniwszy się w parę gołębi.
Kończąc tą absolutnie nieprawdopodobną bajkę (no bo jaka córka mandaryna wolałaby księgowego zamiast księcia) należy jeszcze dodać iż jest całkowicie wyssana z palca prze pracowników niejakiego Thomasa Mintona, który zajmował się produkcją porcelany na początku XIX wieku, a jej jedynym celem było uzasadnienie błękitnego chińskiego wzorku na produkowanej przez pana Mintona porcelanie.
Zarówno porcelana pana Mintona jak i opowiastka o wielkim romansie chińskiego księgowego w XIX wieku były niezwykle popularne, co zaowocowało nawet w XX wieku jedną operą komiczną ("The Willow Pattern", 1901), jednym niemym filmem ("Story of the Willow Pattern", 1914) oraz jedna powieścią detektywistyczną ("The Willow Pattern" autorstwa Roberta Hansa van Gulik, 1965), a porcelana do dziś dnia stanowi interesujący obiekt kolekcjonerski, zwłaszcza jeśli ktoś ma dużą jadalnię urządzoną głównie na biało.
Statek głupców (Bosch)
Dawno, dawno temu niejaki Platon napisał dzieło w którym snuł rozważania na temat powodów upadku ateńskiej demokracji. Doszedł przy tym do wniosku, że problemem było to, że do władzy dorwali się nie najmądrzejsi, ale najgłośniejsi, co spowodowało, że działania podejmowane przez Ateny stały się krótkoterminowe i irracjonalne. Niestety skutki dla Aten okazały się dość opłakane.
Platon, żeby zilustrować swoje przemyślenia posłużył się przykładem statku, którego pasażerowie podejmują decyzje odnośnie jego kursu nie na podstawie racjonalnych reguł nawigacji, ale irracjonalnych pomysłów tych którzy są w stanie innych pasażerów zastraszyć i zakrzyczeć. Dzięki temu statek porusza się po chaotycznym i niedorzecznym kursie, żeby w końcu rozbić się na jakichś skałach.
Metafora ta, znana jako Starek Głupców okazała się mieć bardzo długie życie. Być może dlatego, że zawiera całkiem trafną analizę dość powszechnie spotykaną w historii sytuację w której do władzy dorywają się kompletni idioci bezmyślnie dewastując wszystko dookoła.
Kilkanaście wieków po Platonie Hieronim Bosch namalował obraz będący jego własną impresją na temat Statku Głupców. Hieronim Bosch generalnie malował całkiem niezłe obrazy, które każdy może odczytywać według własnego uznania, więc uważamy że warto użyć tej niedzielnej okazji, żeby pokazać jeden z nich czyli właśnie Statek Głupców.
źródło obrazka: wikipedia, oryginał wisi w Luwrze
Platon, żeby zilustrować swoje przemyślenia posłużył się przykładem statku, którego pasażerowie podejmują decyzje odnośnie jego kursu nie na podstawie racjonalnych reguł nawigacji, ale irracjonalnych pomysłów tych którzy są w stanie innych pasażerów zastraszyć i zakrzyczeć. Dzięki temu statek porusza się po chaotycznym i niedorzecznym kursie, żeby w końcu rozbić się na jakichś skałach.
Metafora ta, znana jako Starek Głupców okazała się mieć bardzo długie życie. Być może dlatego, że zawiera całkiem trafną analizę dość powszechnie spotykaną w historii sytuację w której do władzy dorywają się kompletni idioci bezmyślnie dewastując wszystko dookoła.
Kilkanaście wieków po Platonie Hieronim Bosch namalował obraz będący jego własną impresją na temat Statku Głupców. Hieronim Bosch generalnie malował całkiem niezłe obrazy, które każdy może odczytywać według własnego uznania, więc uważamy że warto użyć tej niedzielnej okazji, żeby pokazać jeden z nich czyli właśnie Statek Głupców.
źródło obrazka: wikipedia, oryginał wisi w Luwrze
Pałac na polu bitwy
Jak wiadomo nieruchomości to lokalizacja,lokalizacja i jeszcze raz lokalizacja. Kupując (a zwłaszcza pałac) należy więc uważać czy nie ma on aby hałaśliwych sąsiadów, wysypiska śmieci za oknem, ani planowanej autostrady w pobliżu.
Prawdopodobnie wszystko to sprawdził niejaki pan Tepper kiedy nabywał pałac w Falentach w latach 80-tych XVIII wieku. Był w końcu właścicielem poważnego domu towarowego zajmującego się handlem dobrami luksusowymi, a do tego bankowcem. Niestety najwyraźniej umknęła mu jedna rzecz - że nabywany pałac wraz z otaczającą go posiadłością idealnie nadaje się na pole bitwy jeśli ktoś wpadnie na pomysł, żeby atakować Warszawę z południa.
Pierwsza bitwa miała miejsce w roku 1794 w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej (kilka lat wcześniej pan Tepper skończył remont pałacu i zdążył podjąć w nim ówcześnie panującego Stanisława Augusta Poniatowskiego). Jakie szkody bitwa poczyniła w samym pałacu niestety nie wiadomo, natomiast wydaje się raczej nieprawdopodobne aby otaczający go okazały park w stylu angielskim zachował się zupełnie nie zdewastowany. Chociaż panu Tepperowi było pewnie i tak wszystko jedno bo rok wcześniej zbankrutował, a do tego kilka miesięcy przed bitwą zmarł.
Pałac w Falentach wystawiony został na licytację, ale jakoś nie było chętnych. Dopiero za trzecim razem nabył ją Tomasz Dangel, uznany producent powozów. Być może liczył na to, że skoro jedną bitwę już pod pałacem za jego życia stoczono to statystycznie rzecz biorąc kolejna jest mało prawdopodobna. Jak się okazało nic z tego.
Osiem lat po nabyciu pałacu odbyła się pod nim kolejna bitwa i tym razem było naprawdę nieciekawie bo Falenty w jej trakcie przechodziły kilkakrotnie z rąk do rąk (znaczy z rąk wojsk Księstwa Warszawskiego dowodzonych przez Józefa Poniatowskiego do rąk wojsk Cesarstwa Austriackiego pod dowództwem Ferdynanda Karola Józefa d'Este). Bitwa została (jak to się ładnie mówi) taktycznie nierozstrzygnięta. Biorąc pod uwagę , że Cesarstwo Austriackie dysponowało znacznie większymi siłami to całkiem nieźle, a biorąc pod uwagę, że w ostatecznym rozrachunku Księstwo Warszawskie powiększyło dwukrotnie swoją powierzchnię i czterokrotnie armię to już całkiem dobrze. Sam przebieg bitwy utrwalony został na obrazie przez Wojciecha Kossaka (w tle pechowo zlokalizowany pałac w Falentach).
Więcej bitew na szczęście jednak na tym terenie nie było więc pałac przetrwał do współczesnych czasów i to w zupełnie niezłym stanie.
Prawdopodobnie wszystko to sprawdził niejaki pan Tepper kiedy nabywał pałac w Falentach w latach 80-tych XVIII wieku. Był w końcu właścicielem poważnego domu towarowego zajmującego się handlem dobrami luksusowymi, a do tego bankowcem. Niestety najwyraźniej umknęła mu jedna rzecz - że nabywany pałac wraz z otaczającą go posiadłością idealnie nadaje się na pole bitwy jeśli ktoś wpadnie na pomysł, żeby atakować Warszawę z południa.
Pierwsza bitwa miała miejsce w roku 1794 w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej (kilka lat wcześniej pan Tepper skończył remont pałacu i zdążył podjąć w nim ówcześnie panującego Stanisława Augusta Poniatowskiego). Jakie szkody bitwa poczyniła w samym pałacu niestety nie wiadomo, natomiast wydaje się raczej nieprawdopodobne aby otaczający go okazały park w stylu angielskim zachował się zupełnie nie zdewastowany. Chociaż panu Tepperowi było pewnie i tak wszystko jedno bo rok wcześniej zbankrutował, a do tego kilka miesięcy przed bitwą zmarł.
Pałac w Falentach wystawiony został na licytację, ale jakoś nie było chętnych. Dopiero za trzecim razem nabył ją Tomasz Dangel, uznany producent powozów. Być może liczył na to, że skoro jedną bitwę już pod pałacem za jego życia stoczono to statystycznie rzecz biorąc kolejna jest mało prawdopodobna. Jak się okazało nic z tego.
Osiem lat po nabyciu pałacu odbyła się pod nim kolejna bitwa i tym razem było naprawdę nieciekawie bo Falenty w jej trakcie przechodziły kilkakrotnie z rąk do rąk (znaczy z rąk wojsk Księstwa Warszawskiego dowodzonych przez Józefa Poniatowskiego do rąk wojsk Cesarstwa Austriackiego pod dowództwem Ferdynanda Karola Józefa d'Este). Bitwa została (jak to się ładnie mówi) taktycznie nierozstrzygnięta. Biorąc pod uwagę , że Cesarstwo Austriackie dysponowało znacznie większymi siłami to całkiem nieźle, a biorąc pod uwagę, że w ostatecznym rozrachunku Księstwo Warszawskie powiększyło dwukrotnie swoją powierzchnię i czterokrotnie armię to już całkiem dobrze. Sam przebieg bitwy utrwalony został na obrazie przez Wojciecha Kossaka (w tle pechowo zlokalizowany pałac w Falentach).
Więcej bitew na szczęście jednak na tym terenie nie było więc pałac przetrwał do współczesnych czasów i to w zupełnie niezłym stanie.
WIĘCEJ O KAPITULE WIELKIEGO KALESONA I INNYCH PROJEKTACH |